Jedną z największych plag, które w coraz większym stopniu pustoszą nasze rodziny, stają się związki niesakramentalne, rozpady małżeństw i rozwody. Jeśli nawet ktoś z nas nie dostrzega tego problemu, bo dzięki Bogu ani on sam, ani nikt z jego najbliższych nie został porzucony przez współmałżonka lub sam nie rozbił małżeństwa, to z pewnością znamy wiele takich przypadków z bliższego czy dalszego otoczenia. Patrząc na nasze społeczeństwo, które ciągle jeszcze w olbrzymiej większości przyznaje się do Kościoła katolickiego, trudno doprawdy zrozumieć, jak chodzący co niedziela do kościoła ludzie, przystępujący tak tłumnie do sakramentów spowiedzi i Komunii świętej w okresie świąt, mogą zgadzać się, aby ich najbliżsi – dzieci czy rodzeństwo, żyli w związkach cudzołożnych lub rozbijali własne małżeństwa? Czy nam, katolikom wolno akceptować rozwody? Czy ludziom, których współmałżonkowie porzucili, możemy z czystym sumieniem powiedzieć „ty też masz prawo do szczęścia” – zgadzając się, by i oni weszli w grzeszne związki?
Tragedia rozwiedzionych
Drodzy Czytelnicy, autor tego tekstu nie zamierza bynajmniej teoretyzować i, jak by to niektórzy mogli zarzucić, bezdusznie moralizować czy też marudzić. Chce się po prostu odwołać do znanych sobie i Wam tak licznych przypadków tragedii osób pozostających poza możliwością przystępowania do sakramentów ze względu na pozostawanie w związkach niesakramentalnych.
Scenariusz rozpadu jest zwykle podobny, mogą zawinić obie strony, a czasami jedna z nich bardziej. Na początku może to być wzajemny brak troski o siebie, postawa egoizmu – „bo mnie się coś od życia należy”, później mogą dojść wynikające z tego zdrady. Nie chodzi tu o drobiazgowe przyglądanie się każdej sytuacji i szukanie winnych zniszczenia związku. Każdy z nas mógłby opowiedzieć wiele takich historii z własnego otoczenia i nie miejsce tu na ich przywoływanie. Aby nie być jednak gołosłownym, odwołam się do konkretnych sytuacji i posłużę się przykładami z praktyki duszpasterskiej ks. bp. Tihamera Totha, który tak opisuje jedno ze swych spotkań:
Rozmawia ze mną kobieta około lat 40. Z początku jeszcze wstrzymuje płacz, ale coraz bardziej opanowuje ją ból i w końcu mowę jej przerywa przeciągłe łkanie.
– Jestem dwadzieścia lat zamężna, jesteśmy katolikami, wiele razy wspólnie spowiadaliśmy się i komunikowali. Mam czworo dzieci, najstarsze ma lat 16, najmłodsze sześć. W ciągu 17 lat byłam bardzo szczęśliwa z mężem. Przed trzema laty stanęła na jego drodze pewna panna, jego kasjerka z biura; od tego czasu jakby go kto odmienił. Stał się szorstki, nerwowy, zaniedbuje rodzinę, wieczorami rzadko kiedy bywa w domu. Długi czas cierpiałam nie ze względu na siebie, tylko dla dzieci. Bóg tylko wie, ile płakałam i cierpiałam przez ten czas – ale dalej już nie wytrzymam. W tych dniach dowiedziałam się całej prawdy, on też mi się przyznał. Był bardzo poruszony i przyrzekał poprawę – ale nie mogę tego znieść: rozwiodę się z nim!
Popłynęły rzęsiste łzy biednej kobiety.
Czy może kto zaprzeczyć, że ta kobieta jest rzeczywiście biedna; nie uznać, że życie obarczyło ją ciężkim krzyżem? Pomimo wszystko mam ją przekonać, żeby się nie rozwodziła, mam ją namówić na największą ofiarę, jakiej tylko może Bóg żądać od człowieka na ziemi, ale muszę ją przekonać, bo nie ma lepszego rozwiązania!
– Tak, pani się rozwiedzie… w podobnych przypadkach i Kościół pozwala na separację tak zwaną „od stołu i łoża”, czyli zwalnia od obowiązku przysięgi, którą małżonkowie składali w czasie ślubu, że do śmierci pozostaną ze sobą. Taką separację może pani otrzymać – naturalnie, nowe małżeństwo jest wykluczone!
– Ani mi się śni! Mam już tego dość! Za nic na świecie nie wyszłabym za mąż po raz drugi!
– Jednak radzę pani zastanowić się nad tym, co zamierza zrobić i zdać sobie sprawę ze wszystkich możliwych następstw. Przede wszystkim niech pani myśli o swojej duszy. Wprawdzie teraz jest pani przekonana, ani na chwilę nie wątpi, że może być inaczej, że potrafi żyć wstrzemięźliwie, do czego będzie zobowiązana żyjąc z dala od męża, ale proszę nie zapominać, że to sprawa bardzo trudna! Będzie pani narażona na rozmaite pokusy: „Jesteś młoda, a tak nie potrafisz wykorzystać życia”. Czy zdoła pani oprzeć się tego rodzaju pokusom?
– Będę się często spowiadać i komunikować, sądzę, że wszystko będzie dobrze.
– Owszem. W ten sposób może pani w porządku trzymać swoją duszę. Ale czy pani pomyślała, co stanie się z duszą męża?
– On mnie już nic nie obchodzi. Zostawił mnie i wiadomo, że poszedł na bezdroża grzechu.
– Tak, ale jeżeliby mu pani przebaczyła i zapomniała o tym, co było, z pewnością poprawiłby się; a jeśli się rozstaniecie, zostawi go pani w przepaści, w której może zginąć. Pani mówiła, że mąż dawniej był religijny. To wiele znaczy. Prawda… upadł, ale jeśli poprosi o przebaczenie…
– Proszę księdza – czy można zapomnieć tego rodzaju sprawę?…
– Naturalnie, że nie. Nie zawsze udaje się wymazać z pamięci przykrości i zapanować nad uczuciami, ale można mieć intencję wybaczenia i chcieć zapomnieć o przykrościach! Można odpuścić winy swemu bliźniemu. Jeszcze nie wspomniałem o największej odpowiedzialności, o losie dzieci, których wychowanie będzie utrudnione, jeśli się rozejdziecie.
– Tak, zastanawiałam się nad tym. Tylko ze względu na dzieci cierpiałam dotąd.
– Zrobi to pani dla nich i w przyszłości! Bo z pewnością nie zechce osierocić ich już za życia. Pani nie pozwoli rozsypać się ideałom ich młodzieńczych dusz. Nie pozwoli pani, żeby je spotkała straszna tragedia, jaka spotyka dzieci rozwiedzionych małżonków, żeby zdziczały moralnie.
Czuję – pisze dalej ks. bp Toth – że niektórzy z was chcieliby stanąć po stronie kobiety, o której mówię, i zapytać: „Nie rozumiem, dlaczego taka nieszczęśliwa i niewinna istota nie może ponownie wyjść za mąż? Pierwsze małżeństwo się nie udało, nie była w nim szczęśliwa. Dlaczego nie może wyjść za kogo innego? Czy nie ma prawa do szczęścia?”
Człowiek często słyszy tego rodzaju zarzuty. Wielu nawet nie zdaje sobie sprawy, jak sprzeczne z chrześcijaństwem jest tego rodzaju powiedzenie. Owszem, chrześcijanin ma prawo do szczęścia, ale powinien iść po nie zgodnie z wolą Bożą, a nie sprzeciwiać się jej. Wola Boża w tym przypadku, jak i we wszystkich innych – jest zgodna z interesem społeczeństwa i z dobrem ogółu. Interes społeczny i dobro ogółu góruje ponad szczęściem jednostki, jej interesów i cierpień. „Co mnie obchodzi interes ogółu? – mówią rozgoryczeni. – Troszczę się o własne sprawy!”.
Źle mówicie, Bracia! Czy w czasie wojny dla dobra ojczyzny nie musi iść na front każdy zdolny do służby mężczyzna? Czy wtenczas wolno wymawiać się : „Co mnie obchodzi interes ogółu? Ucieknę z frontu!”. Tak samo nie wolno mówić: co mnie obchodzą sprawy ogółu, ucieknę z frontu życia rodzinnego!
Małżeńska dezercja i bunt rozwodników
Niestety, jakże wielu dziś dezerteruje i pozostawia swoich współmałżonków oraz niewinne dzieci, które nie są w stanie zasypać w sobie tego bolesnego rozdarcia, które pozostawia w ich duszach i sumieniach ślad i znamię na całe życie, mogąc prowadzić do ich życiowych tragedii… Jak w tych dzieciach ukształtować prawe sumienie i wychować je po katolicku w przeświadczeniu o nierozerwalności małżeństwa i świętości rodziny, jeśli ich właśni rodzice są dla nich antywzorami, a one same nie wiedzą, jak się w tym wszystkim odnaleźć i jak podzielić miłość między skłóconych ze sobą mamę i tatę. Tymczasem ich rodzice wstępują w kolejne związki, trwając jednocześnie w sakramentalnym węźle swego małżeństwa, i tym samym zamykają sobie drogę do sakramentów, nie mogąc nawet, jeśli choć trochę dbają o religijną edukację dzieci, przystąpić do Komunii podczas Pierwszej Komunii Świętej córeczki czy synka. A dalej jest tylko trudniej. Jeśli z tych nowych związków przychodzą na świat dzieci, jakże rodzice żyjący w niesakramentalnym związku, zwracający się do parafii o chrzest dla ich dziecka mogą, zgodnie ze zobowiązaniami chrzcielnymi, wychowywać je w wierze katolickiej? Przecież oni nie żyją pełnią życia w Kościele, nie mogąc przyjmować sakramentów. Ich biedne sumienia, jeśli nie zostały jeszcze żywcem pogrzebane, jęczą w bólach wyrzutów. Na próżno szukają coraz to nowych uciech życiowych: zagranicznych wyjazdów do egzotycznych miejsc, świąt poza domem, licznych imprez i zabaw. Swym niezmiennym nauczaniem i samym istnieniem Święta Matka Kościół Katolicki stale im przypomina – nawróćcie się i zerwijcie z grzechem, w którym tkwicie, bo nie zaznacie szczęścia i dusze wasze są w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a nie znacie dnia ani godziny!
I wtedy może zrodzić się bunt rozwodników, wyrażany w ich wypowiedziach tyle razy powtarzanych przy różnych spotkaniach, w programach telewizyjnych, publikacjach i atakach na Kościół. Słyszymy wtedy: Ten Kościół trwa stale w średniowiecznych przesądach! Kiedy wreszcie księża zrozumieją, że trzeba iść z postępem?! Jaki u nich brak miłosierdzia! A ten albo tamten ksiądz sam grzeszy, a mnie będzie pouczał! Pan Jezus powiedział, że kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem! I wreszcie stale niegasnące: Każdy ma prawo do szczęścia!
O takich postawach wspomina dalej ks. bp Tihamer Toth, który opowiada o pewnej rozmowie:
Poglądy tego rodzaju: „Niesłychane, co ten Kościół katolicki wyrabia! Byłam u spowiedzi i ksiądz nie dał mi rozgrzeszenia! Chrystus nie uczył tego rodzaju okrucieństwa! On odpuścił grzechy nawet wiarołomnej niewieście… Gdzie tu miłość Chrystusa?…”
W ten sposób mówi z oburzeniem do mnie pewna pani i ledwie dopuszcza mnie do głosu.
– Proszę pani, „nie dostać rozgrzeszenia” to straszna rzecz i tak wielka kara, że każdy spowiednik stosuje ją tylko w razie ostateczności. Jeśli pani nie dostała rozgrzeszenia, to z pewnością musiała być ważna przyczyna…
– Jaka przyczyna? Spowiadałam się, że porzuciłam męża i żyję z drugim.
– Otóż widzi pani, że niesłusznie oburza się na spowiednika. Żaden na świecie spowiednik nie mógłby pani rozgrzeszyć.
– Dlaczego? A jeśli żałuję za grzechy? Czy Chrystus nie rozgrzeszył wiarołomnej niewiasty?
– Pani już po raz drugi powołuje się na tę grzeszną niewiastę! Jeśliby pani znała tę historię z Pisma Świętego, to przekonałaby się, że wypadek ten wcale nie przemawia za panią. Czy pani wie, co powiedział Chrystus odpuszczając jej grzechy? „Idź, a więcej nie grzesz” (J 8,11). Postanowienie poprawy jest warunkiem rozgrzeszenia. „Więcej nie grzesz”. Upadłaś, byłaś słaba, ale przyrzekasz, że więcej tego nie będziesz czynić. A pani nie może przyrzekać poprawy, dlatego nie może otrzymać rozgrzeszenia. Nie tylko kapłan, ale nawet Chrystus nie mógłby pani rozgrzeszyć – bo pani żyje z mężczyzną, który według Chrystusa nie jest mężem pani i wasze pożycie jest nieustannym grzechem ciężkim. Proszę samej osądzić, jak może otrzymać rozgrzeszenie ten, kto mówi: „Często grzeszyłam i proszę o odpuszczenie, ale i dalej będę w ten sposób żyć”…
– Nie można mówić w ten sposób. Skąd ksiądz wie tak na pewno, że i według Chrystusa nie jest on moim mężem?
– Skąd? Od samego Chrystusa. Niech pani będzie tak łaskawa, powróciwszy do domu, przeczytać sobie w czwartym rozdziale Ewangelii św. Jana rozmowę Chrystusa z niewiastą samarytańską przy studni Jakubowej. Kobieta ta żyła już z szóstym mężczyzną. Rzekł jej Jezus: „Idź, zawołaj męża twego, a przyjdź tu. Odpowiedziała niewiasta: Nie mam męża. Rzekł jej Jezus: Dobrześ powiedziała, że nie masz męża. Bo pięciu mężów miałaś, a ten, którego teraz masz, nie jest twoim mężem” (J 4, 16-18)
Tu moja znajoma chwilę jakby się zastanawiała i uznała swój błąd. Spojrzała niepewnie przed siebie i cicho zapytała:
– Więc co mam robić? Czy mam zostawić drugiego męża?…
– Znalazła pani jedyny sposób rozwiązania sprawy.
– Nie, to wykluczone – zawołała stanowczo. – Już dziesięć lat żyjemy razem. To niemożliwe! Chcę się wyspowiadać! Czy nie można?
– Nie, nie można!
– To okrucieństwo! Kościół katolicki zginie, jeśli tak będzie się upierał przy swoich nieubłaganych zasadach. Jestem gotowa porzucić Kościół.
– Dlaczego pani chce porzucić wiarę? Czy dlatego, że Kościół tak sumiennie przestrzega praw Chrystusowych? Czy upór pani nie jest podobny do uporu małego ucznia, który w złości powiedział do swego surowego nauczyciela: „Teraz na złość panu nie uwierzę, że dwa a dwa to cztery!”? Prawda, że z powodu zasad Kościoła cierpi wielu ludzi, ale nie to jest rzeczą główną, czy pewna zasada jest twarda, czy nie.
– Tylko co?
– Tylko, czy ta zasada jest prawdziwa i słuszna! Czy jej zachowanie jest rozkazem Bożym, czy jest koniecznym fundamentem życia społecznego, czy jest warunkiem rozwoju życia kulturalnego i podstawą dobra ogółu? Jeżeli tak, a odnosi się to do nierozerwalności małżeństwa, w takim razie trzeba wytrwać przy tej zasadzie, choćby spowodowała ból i tragedię jednostek.
Tu kobieta wstaje i odchodzi nadąsana, mówiąc, że naprawdę porzuci wiarę. Kościół spogląda za nią smutno, jak Chrystus patrzył za opuszczającymi Go uczniami (J 6,67), ale w tym wypadku Kościół tak samo nie może ująć ani jednej litery z prawa, jak Chrystus nie cofnął ani jednego słowa…
Czy i wy chcecie odejść?
Drogi czytelniku, w niejednym z nas letnim i małej wiary być może rodzi się w takiej chwili pokusa, jakiej uległa część uczniów słuchających nauki Pana Jezusa, kiedy powiedzieli: Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać? (J 6,60)– a mówiąc to opuścili Zbawiciela i już z nim nie chodzili. Pozostałym zaś Dwunastu Pan Jezus zadał jednoznaczne pytanie, zmuszając ich niejako do odważnej i zdecydowanej postawy. To pytanie jest skierowane także do nas, a Pan nasz oczekuje jasnej na nie odpowiedzi: Czyż i wy chcecie odejść? Nasza zaś odpowiedź musi być odpowiedzią pozostających wiernie przy naszym Mistrzu: Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego.(J 6,68)
A jeśliśmy już pozostali przy naszym słodkim Zbawicielu, pomyślmy moi Drodzy, czy my sami nie wpłynęliśmy nie daj Boże na czyjąś decyzję o rozwodzie? Czy mówiąc komuś: „ty też masz prawo do szczęścia”, nie sprzyjaliśmy czyjejś decyzji o wejściu w grzeszny związek? Czy mając możliwość odwiedzenia kogoś od rozwodu, próbowaliśmy to zrobić? Czy w milczeniu patrzyliśmy, jak nasi bliscy wchodzą w niesakramentalne związki i w żaden sposób nie napominaliśmy ich, albo przeciwnie, traktowaliśmy ten „związek” jako coś normalnego? A może jeszcze przez naszą obecność na uroczystościach tzw. ślubów cywilnych, kiedy wiedzieliśmy, że stojąca przed urzędnikiem para nie może sobie niczego ślubować, bo pozostaje w ważnych związkach sakramentalnych, przyzwalaliśmy na taki grzeszny związek i swoją obecnością i życzeniami pieczętowaliśmy go? Czy nie staliśmy się w ten sposób winni grzechu cudzego, który i nasze sumienia obciąża? Musimy naprawdę zrobić wszystko, aby pamiętając o naszych obowiązkach uczynków miłosiernych co do duszy, napomnieć tych, którzy popadają w grzech. Odwieść od grzechu tych, którzy go planują i naszą postawą pokazać, że grzechu nie możemy nigdy zaakceptować, chociażby nas to kosztowało niezrozumienie, zniewagi i odrzucenie przez najbliższych, nie możemy pozwalać, aby przy naszej biernej postawie inni narażali swoje dusze na wieczne męki. Zawsze też mamy obowiązek walki o ich dusze, które czasem dopiero dzięki naszej modlitwie i interwencji łaski Bożej na łożu śmierci się nawracają, dostępując odpuszczenia grzechów. Musimy pamiętać, jakiego szczęścia ostatecznie poszukujemy i jakiego szczęścia pragniemy dla tych, z którymi żyjemy? Wiecznego, niczym niezmąconego, czy tego rozumianego tymczasowo, które może w „sprzyjających” warunkach potrwać kilkadziesiąt lat, a może na skutek wypadku czy choroby zakończyć się za rok, miesiąc, pojutrze albo dziś jeszcze? Co stanie się z duszą, której z Bożą pomocą nie wyrwiemy z ciemności grzechu i w takim stanie opuści ten świat?…
Gdyby ktoś drżał jeszcze, myśląc jak odpowiedzialna i wymagająca jest nasza święta i jedynie prawdziwa wiara katolicka, powinien przypomnieć sobie słowa Pana Jezusa, który wycierpiał dla nas najwięcej, bo – sam będąc niewinny – niewyobrażalną mękę krzyżową, i oddał w krwawej ofierze krzyża samego siebie: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Jarzmo moje jest słodkie, a brzemię lekkie. Jego brzemię jest lekkie, kiedy niesie się je dzięki łasce sakramentalnej, tej, która płynie z sakramentu małżeństwa, dając nam siły do znoszenia siebie nawzajem i służby w miłości. Ta łaska jednak musi być stale podtrzymywana przez modlitwę, najlepiej wspólną, Mszę Świętą oraz częste sakramenty spowiedzi i Komunii świętej.
oprac. Sławomir Skiba